8.11.2010

to też Amsterdam, trochę inny. sporo oddalony od szlaków turystycznych, tłumu Amerykanów i przekrzykujących się Włochów. ulokowany tuż za betonowym światem zarządów, firm i biur, poprzecinanym ścieżkami rowerowymi. bez tych zastępów rowerzystów byłoby tu naprawdę źle, kamiennie, zimno, klaustrofobicznie, jak w potrzasku. przywodzą na myśl te wszystkie skojarzenia na temat życiodajnej krwi płynącej wartkim strumieniem w organiźmie.
kilka kroków dalej, zupełnie nieoczekiwanie zaczyna się inny świat: blokowisko skolonizowane przez imigrantów. tu panują zupełnie inne obyczaje. głośna muzyka, bielizna susząca się na balkonach. monumentalne postacie sunących (nigdy samotnie) muzułmanek. krzykliwe, barwne ciuchy krzykliwych, przysadzistych Afrykanek. ich wylewne powitania, wzajemne poklepywania i przesiadywanie na ławeczkach w otoczeniu dyskontów. pełne reklamówki w dłoniach. grupki młodych, czarnoskórych mężczyzn, jakby rozsypane po całym placu. na coś czekają, coś załatwiają, odchodzą, wracają, coś się dzieje, nic się nie dzieje, trudno powiedzieć.
wszystko to zbyt onieśmielające, by ot tak przystawić oko do wizjera i fotografować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz