4.11.2012





z czeluści twardego dysku

Panna X już na starcie posiadała niezłe i bezsprzecznie pozytywnie rokujące na przyszłość wyposażenie organizmu. Pół metra długości, około trzech kilogramów wagi, ponadto idealne: puls, oddech, reakcje na bodźce – zadowoliłyby każdą matkę. Wszystko prócz urody. Bowiem dziecko wyglądem przypominało bardziej małpkę niż człowieka. Ciałko pokryte ciemną, gęstą sierścią wprawiło położną w lekkie, chwilowe zakłopotanie. Rubryka „kolor skóry” w formularzu nie przewidywała podobnej sytuacji. Wybór istniał między „różowa”, „częściowa sinica”, a „sinica”. Był to nie lada kłopot dla położnej. Pracę papierkową zwykła wypełniać nad wyraz sumiennie. W tamtej sekundzie myślała równie intensywnie jak robiła na drutach. Ostatecznie przy akompaniamencie wrzasków noworodka zdecydowała się na postawę nonkonformistyczną (uznając że kłamstwo mogło być zbyt łatwo wykryte) i wykaligrafowała: „skóra czarna”. Po czym skrupulatnie dodała: „ogona brak.”

Sama X niewiele zapamiętała z dzieciństwa. Jej świadomość kształtowała się powoli, niejako ociężale. Ignorowana przez innych, lekceważyła własne doświadczenia i przeżycia zarówno te o znaku plus jak i minus. Rosła jak rosły wtedy dzieci, przy mimowolnym niejako automatycznym udziale licznej rodziny.
Z noworodka niespostrzeżenie przepoczwarzyła się w niemowlę, następnie w małe dziecko. Niewiele mówiła, raczej nie płakała. Początkowo sikała na stojąco, podobnie jak jej bracia, ale bez większego oporu zaakceptowała pozycję siedzącą – płynnie weszła w rolę dziewczynki. Latem w spódniczce, zimą dodatkowo w grubych, cerowanych na kolanach rajstopach oraz w jasnej czapce, stała na bramce i marzła. Z nudów czubkiem buta rzeźbiła w twardej ziemi esy-floresy, delikatne jak pajęczyny albo linie papilarne na dłoni, ulotne mandale. Nieobecna duchem poruszała się niczym w powolnym transowym tańcu. Oddana do reszty precyzyjnym, hipnotyzującym krokom zapominała o zimnie, piłce i bożym świecie. Chciała w przyszłości poślubić najstarszego brata. Tylko tyle. Tak wyrażała się jej marzycielska i w gruncie rzeczy nieskomplikowana natura, gdyż na owym zamążpójściu jej wyobraźnia zwyczajnie wyczerpywała się.
Ponadto, niczym istotnym nie zapisała się w pamięci najbliższego otoczenia. Ogólnie uchodziła za okaz zdrowia, raczej milkliwy, może nawet nudny, ale w pełni sprawny. Budowę ciała miała proporcjonalną, cerę, za sprawą ogromnej ilości zjadanego karotenu koloru dojrzałej moreli, ruchy dość toporne choć stanowcze, dzięki czemu biegała szybko i nie męczyła się nadto. Tym większy to był szok dla środowiska społecznego. Zdarzenie miało miejsce w profesjonalnym studio fotograficznym przy placu Lenina1. Panna X, wtedy około metr dwadzieścia pięć wzrostu, uczesana w dwa szarawe z natury warkocze i odziana w biały sweterek (dekolt w serek) oraz taką też koszulę, pozowała do zdjęcia. Zgodnie z instrukcją usiadła na obrotowym stołku z regulowaną wysokością siedziska, wyprostowała plecy, nadstawiła lewy profil i odważnie wpatrywała się w wystawioną dłoń fotografa, który – „uśmiechnij się dziecko” – był aż nadto serio. Trwało to całą wieczność. Na jej kresach Pannę X oślepił błysk lampy, wywiercił dziurę w mózgu i przeniósł w puste zaświaty. Stąd jeszcze przez wiele lat, a nawet później, będąc dorosłą kobietą, odczuwała wciąż głęboki, zakorzeniony w dzieciństwie lęk przed aparatem fotograficznym. I nie chodziło tu o te dawną, tępą, prymitywną wiarę, typową jeszcze dla niektórych plemion afrykańskich: przekonanie, że aparat kradnie dusze. W jej przypadku cena była zbyt wysoka, nie dotyczyła duszy, życia duchowego nawet nie psychicznego, ale w ogóle życia.
Tymczasem fotograf zdębiał. Jakby przyklejony do aparatu bezwiednie gapił się w wizjer. Widział, jak dziecko zlatuje z jego nowego obrotowego stołka, po prostu zsuwa się w kompletnej ciszy, odbija lekko od gruntu a potem dziwnie, wręcz nienaturalnie spoczywa na podłodze twarzą, jakby prowokacyjnie zwróconą w jego stronę. Nadal uśmiechała się, idealnie zatrzymana już na poziomie podstawowych funkcji życiowych, doskonale (i tak przewrotnie) unieruchomiona do zdjęcia.
Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z trupem. Z zasady unikał pogrzebów, szpitali i innych podobnych miejsc, nie rozmawiał z lekarzami, księżmi i grabarzami. Raz tylko widział martwego ptaka, kruka albo wronę, nie pamiętał dokładnie. Teraz jednak kierowany tamtym dawnym przeżyciem uznał, że śmierć wygląda inaczej. Nie jak przerwane życie, zatrzymany zwyczajnie czas, urwany, głupio ucięty, bezboleśnie – bez czucia – bez śladu – bez twarzy. Uznał, że śmierć zawsze m a t w a r z. Musi ją mieć! Niby jak inaczej żywi rozpoznawaliby ją? Odrzucali? Separowali? Cały aż zadrżał. Bo jako fotograf nie widział jej w zastygłym dziecięcym uśmiechu. A potem wpadł w szał. Szarpnął ciałem raz, za chwilę mocniej, uderzył pięścią w mostek, dwiema dłońmi, bezwiednie lał, prawie tłukł na oślep. Złamał dziecku dwa żebra i uratował je. Sam nie wiedział jak to się stało, ale mała ocknęła się i od razu rozpłakała. „Upadła” wyjaśnił ojcu, który wciąż z zamkniętą butelką piwa w lewej kieszeni marynarki zajrzał za kotarę. Miał zły humor i sucho w ustach „Kup pan stołek z oparciem, to ludzie i dzieci nie będą z niego spadać”.
Tak więc, pierwszy zabił Pannę X średnioformatowy Kiev 6C, ruska (i jakże solidna) podróba któregoś Pentacona. Wskrzesił: amatorski masaż serca, co dla wymiaru sprawiedliwości nie było takie oczywiste. Fotograf z powodu licznych obrażeń ciała dziecka, został postawiony w stan oskarżenia. Przypuszczalnie, rychło by oddalono zarzuty, gdyby nie zaskakujący wynik obdukcji, tchnący wręcz absurdem. Dziecko z dużym prawdopodobieństwem przeszło (choć niekoniecznie) wstrząs anafilaktyczny, typowy przy silnych alergiach. Miało miejsce zatrzymanie pracy serca, niedotlenienie mózgu i całego ciała z konsekwencjami dość zaskakującymi dla organizmu. Już na pierwszy rzut oka (nawet niewykwalifikowanego), drugorzędowe cechy płciowe uległy transmutacji. Dziewczynka ze śmierci klinicznej ocknęła się chłopczykiem, co potwierdzono komisyjnie. Diagnozę w pełni utajniono. Decyzja ta, podjęta na najwyższym partyjnym szczeblu, oznaczała brak dostępu do informacji także dla rodziców dziecka. Bowiem, najprawdopodobniej zdarzył się cud lub pojawiła się nowa patologia. Dla obu hipotez nie było miejsca w sztywnych ramach systemu. W aktach zjawisko określono jako złożone, zawiłe i wielowymiarowe, które „z całą pewnością w przyszłości wymaga głębszego zbadania”. Roboczo nazwano je „alergią na aparat fotograficzny z konsekwencjami śmiertelnymi”. A pojedynczy przypadek zostawiono „naturalnemu biegowi rzeczy i spraw”. W ten sposób, X nie mając zdjęcia, miała założoną kartotekę.
Na swojego penisa zareagowała iście po dziewczęcemu. Spłakała się niczym w największym strachu, tak ją przeraził. A nie był wcale groźny, zwykły chłopięcy penis, podobny nieco do kawałka surowego ciasta. Pasował idealnie, jakby od zawsze tam tkwił, najprawdziwszy i namacalny. Tak wyglądały krocza jej braci, ona sama od zawsze miała zdecydowanie skromniejsze, lżejsze, które po prostu w pewnym momencie łagodnie kończyło się i tyle. Przywykła do tej, jak każdej innego cząstki własnego ciała, niejako duchem zespolona z nią, świadomością istnienia, posiadania i samookreślenia. Penis zwyczajnie jej nie pasował. Przeszkadzał, obcierał, uciskał w źle skrojonych dziewczęcych majtkach. Był trochę jak guz, zwinięta narośl, nieco żywa, a na pewno ruchoma, niekiedy zdumiewająco suwerenna. Z czymś podobnym nigdy nie miała do czynienia – Pannę X szokowała nagła anarchia własnego ciała. Gruntownie wyedukowana na temat niestosowności dotykania narządów płciowych siusiając do pisuaru trzymała go przez papier toaletowy.
Tymczasem, rodzina Panny X podeszła do faktu metamorfozy płciowej czysto praktycznie. X będąc piątym z kolei synem, stała się automatycznie bytem prostszym do utrzymania, wręcz wygodnym. Wydedukowano, że tkwiąc w tym samym szeregu mentalno-fizycznym z resztą rodzeństwa, przejmie naturalnie po nich odzież i inne drobne akcesoria, determinując tym samym spore oszczędności w rodzinnym budżecie. Bracia równie pragmatyczni, liczyli, że siostra stając się chłopcem, automatycznie stała się lepszym piłkarzem. Ogólnie nie było mowy o traumie, załamaniu nerwowym, depresji, czy choćby szoku. Tylko ojciec musiał przeżyć niejaki wstrząs, bo jakby nagle ocknął się, poderwał ze stanu psychicznej inercji, wyrwał, i swym świętym obowiązkiem ojca złoił synowi tyłek.....

o zdjęciach
niechęć do bycia fotografowaną.

1 komentarz:

  1. retranswestyta ulepiony przez lampy błysk. hm to ciekawe opowiadanie powiadam. bardzo wręcz

    OdpowiedzUsuń