5.28.2010









na zdjęciach: wspólna praca nad Bransoletami Przyjaźni - tak to sobie nazwały. początkowo robiły koszulkę na festyn ekologiczny, w trakcie, strzelały z pistoletu na klej, małowały obrazki na tekturkach... wszystko w ciągu jednej godziny. przedmioty w oczach zmieniały swoje znaczenie i przeznaczenie, praca przeplatała się z zabawą, mnożyły się pomysły i problemy. ostatecznie wyprodukowały kilka rzeczy, kilka zniszczyły, obiecały sobie dozgonną przyjaźń i powiedziały mi, na czym polega ona, kiedy nie mamy o czym mówić, mówimy o miłości. rzekłabym: kwintensencja kobiecości.

5.25.2010


zdjęcia z niedzielnej wyprawy w Nieznane. dokąd doszli – nie wiem. mam jednak tę pewność, że niezbyt daleko. wracali mniej więcej co 20 minut, do punktu bazowego: do mnie siedzącej przy rowerach. wcześniej jednogłośnie zaproponowali, bym została popilnować ich. wnioski są dwa:
pierwszy, dość oczywisty: w oczach dzieci nie jestem partnerką do zabawy.
drugi: dzieciom wbrew potocznym opiniom: nie należy odmawiać odpowiedzialności (wyraźnie zadbały o bezpieczeństwo rowerów).
podobno doszli do wciągających bagien, podobno zgubili się w gęstym lesie, podobno było tam pięknie i strasznie i wcale się nie bali.
nie we wszystko należy wierzyć. emocje podrasowały rzeczywistość – ekscytacja połączona z głęboko skrywanym strachem wyolbrzymiła sytuację. stąd wniosek kolejny: dzieci przeżywają świat nad wyraz emocjonalnie. nadają światu własnych znaczeń. nie należy ich lekceważyć, korygować na siłę, same ulegną zmianie pod wpływem kolejnych doświadczeń.















na koniec ratowali ropuchy, wyciągali je z betonowej rury, wrzucali do strumyka itd. opracowali całą strategię łapania i rzucania. starałam się nie przeszkadzać, nie wtrącać, skoncentrować się na upierdliwych komarach. co ciekawe, dzieciom komary w ogóle nie przeszkadzały. stąd płynie wniosek ostatni z niedzielnej wyprawy: przy odpowiedniej dawce silnych, pozytywnych emocji dyskomfort fizyczny zanika. to chyba najważniejsza z wytycznych do hartowania ciała, niejako odwrócona maksyma Lock'a, jak zdrowy duch to i zdrowe ciało.




kolejno:
Igi jest żółwik i ropuszka, Miłosza „wyspa ziemi” i wszystko co na niej, liść, kwiat, ślimak, żaba z tyłu, i wszystko inne trudno rozpoznawalne. Rudolf Steiner (zresztą nie on jedyny) właśnie mniej więcej tak wyobrażał sobie edukację. najpierw stwarzanie dzieciom warunków do przeżywania rzeczywistości, a potem ugruntowanie i uporządkowanie doświadczenia za pomocą działań artystycznych. żadnych książek, chyba, że pisanie własnych, żadnego wypełniania ćwiczeń, chyba że wymyślonych przez siebie, żadnej teorii chyba, że budowanie własnej i najważniejsze – żadnych ocen, zamiast nich i rywalizacji, współdziałanie. można się wzruszyć, prawda?

czasem myślę, że moje dzieci właśnie tak mnie zapamiętają, z aparatem zamiast twarzy.

5.24.2010

a jednak, ten archaiczny sposób datowania wciąż jest aktualny. nigdy, w końcu nie mówię, to było w 2007 roku, ale raczej, Miłosz miał wtedy dwa albo trzy lata, i wtedy to się stało, albo to było rok po śmierci Babci, albo tuż po naszej przeprowadzce i tak dalej. prywatne kalendarze nadal mają się nijak do oficjalnego.

5.20.2010

na te zupełnie nie mam pomysłu, najmniejszego. mam za to poczucie, że powinny być inne, mniej kanciate, delikatniejsze, łagodniejsze w formie. nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ulepilam pustaki zamiast misek. szukam w głowie faktury i barwy, które mogłyby optycznie zmiękczyć je, przeklinam w tej głowie wszystkie kwadraty, kąty i zakamarki, wychwalam kulę - kształt idealny.

za oknem wciąż Juwenalia.








nikt tak naprawdę nie wie, jak skończy się ten eksperyment, jak rzeczywistość wirtualna zmieni percepcję gatunku ludzkiego, jego świadomość i sposób życia. skonstruowano już cały wachlarz prognoz, od skrajnie pesymistycznych po euforyczne, rozłożono na Targu Nauki i handluje się nimi. bezsprzecznie, przydają się niektórym do prac magisterskich, doktorskich, monografii i innych publikacji. mam jednak cichą nadzieję, że ludzkość wymknie się tym ocenom, że samą siebie zaskoczy, zadziwi, wprawi w osłupienie.

5.19.2010


miałam plan – wstać o piątej, otworzyć laptop i pisać, by napisać wreszcie wszystko to, co zostało do napisania.
myślałam – o tej piątej, myśli muszą być jeszcze krystalicznie czyste, jakby wydestylowane z codziennego pyłu, tysiąca małych spraw do załatwienia, zrobienia, z potrzeby posiłków i wypróżnień, z fizjologii ciała. myślałam – z takimi myślami to się uporam, ustawię w szeregu jak żołnierzy i rozkażę chwytać w słowa wszystko co jest do schwytania, raz dwa i sprawa będzie załatwiona. ale w nocy grał Kult. nieopatrznie uchyliłam okno i porwało mnie całą, znowu mnie porwało. zasłuchałam się, wymłodniałam i takie tam, a o piątej rano, moi żołnierze w najlepsze zdezerterowali. Znowu to samo.

5.04.2010


na fotografii: goły tyłek - w nawiązaniu do zdjęć Sally Man (Immediate Family). jednak podobnie jak na jej fotografiach, nie o nagość chodzi, ale o pewną bezceremonialność, która charakteryzuje dzieci.

5.03.2010


a wabi sabi while
"tym co czekają jedynie na kwiaty, pokazać należy wiosenne trawy, wyglądające spod śniegu w górskiej wiosce"(K. Haga)

5.02.2010


strzelone w pośpiechu, inspirated by Rothko
w zachwycie, z silnej wewnętrznej potrzeby, nagłej fascynacji, dość przypadkowej.
na marginesie - chyba wreszcie znalazłam zastosowanie dla dedziewięćdziesiątki.